Co prawda w tej chwili za oknem piękna złota jesień, kiedy jednak zaczęłam tworzyć ten wpis chciałam wrócić myślami do tych dni, kiedy nie trzeba było się martwić porannym wstawaniem do pracy ani pamiętaniem o ciepłym swetrze. Dziś druga część relacji z lipcowej podróży po Argentynie.
Pierwszą część opowieści zakończyłam w momencie, kiedy cudem dostałam się do Salty, dzięki wielkiemu sercu pana kierowcy. Wracałam z wyprawy po mniejszych miejscowościach, w przeddzień kolejnego lotu i jakiekolwiek opóźnienia nie wchodziły w grę. Wszystko się udało, a lot liniami JetSmart okazał się dużo bardziej komfortowy niż ten z Buenos do Salty liniami Andes. W Iguazú na lotnisku już czekał na mnie syn właścicielki mieszkania, które znalazłam przez AirBnb.
Miałam przygotowaną gotówkę, bo Lorena mówiła, że nie można płacić kartą, ale okazało się, że jest taka możliwość po doliczeniu komisji. Sam przejazd zaledwie 15km był już i tak absurdalnie drogi (700 ARS, ok 68 PLN), więc uznałam, że można już dopłacić te 70 ARS. Mój pokoik okazał się oddzielną chatką na podwórku z kwiatami, końmi, drzewami.. Ponownie zasnęłam spokojnie z dala od ulicy, świateł latarni, hałasu samochodów. Brakuje mi teraz tego bardzo, kiedy siedzę przy uchylonym oknie na warszawskiej Woli.
Kolejnego dnia wstałam wcześnie i przy śniadaniu na ogrodowym patio dostałam wzkazówki, jak dojechać do wodospadów. Miałam dojść do głównej drogi i łapać autobus, machając energicznie ręką. Nie ma bowiem przystanków, należy namierzyć wzrokiem pojazd firmy Rio Uruguay i dać znak kierowcy. Niestety, trzy autobusy zignorowały mnie zupełnie, jeden zatrzymał się dużo dalej, wysadzając pasażerów, ale nie było opcji, abym dobiegła do niego. Kiedy przesunęłam się, myśląc, że stanęłam w złym miejscu, kolejne autobusy nie zatrzymały się wcale. Kiedy po 40 minutach nadchodziła irytacja, zatrzymała się przede mną taksówka. W niej młoda para z Córdoby z propozycją podwiezienia mnie. Ursula i Jordi towarzyszyli mi kolejne trzy dni i uczynili ten etap podróży równie wspaniałym jak poprzedni. To właśnie oni namówili mnie na wykupienie przejażdżki łódką pod wodopadami. Sami kupili już bilety dzień wcześniej i spytali, czy chcę się do nich przyłączyć. Nie miałam wątpliwości, że wolę intrygujący spływ w miłym towarzystwie niż samotne chodzenie po parku. Spływ może nie jest tani (2500 ARS, ok 223 PLN, podczas gdy cena wejściówki – do kupienia online lub kartą/gotówką na miejscu – to zaledwie 195 ARS czyli 17,50 PLN), ale wart każdej złotówki. Jeśli szukacie informacji i recenzji w Internecie, to atrakcja nazywa się „Gran aventura” i niestety nie mogą z niej skorzystać dzieci poniżej 12 roku życia (sprawdzają dokumenty poświadczające wiek dzieci), kobiety w ciąży, niesłyszący oraz osoby przewlekle chore. Druga „wodna” wycieczka nosi nazwę „Paseo ecológico” (spokojny spływ rzeką, 600 ARS, 30 minut).
Zanim znaleźliśmy się nad wodą i usadzono nas w łodziach, musieliśmy dotrzeć nad brzeg samochodami terenowymi. Jadąc lasem, nasza przewodnik opowiadała o roślinności oraz żyjących tu zwierzętach żonglując trzema językami obcymi. Następnie przeszliśmy kawałek i niedługo potem naszym oczom ukazał się pomost i pomarańczowe kamizelki, które czekały już na nieświadomych jeszcze co ich czeka turystów. Dostaliśmy również wielkie i ciężkie worki na wszystkie nasze rzeczy. Pani przewodnik powiedziała nam wprost: to będzie kompletny prysznic. Po namyśle dołożyłam do schowanego aparatu również skarpetki i buty. Ubrani w pilotos (takie folie na deszcz) zaczeliśmy przejażdżkę. Na początku wyglądało to jak zwykła wycieczka łodzią, potem jednak faktycznie zbliżyliśmy się znacznie do opadających ton zimnej wody. Jak to wyglądało najlepiej zobaczyć na filmiku, bo myślę, że moja mina mówi więcej niż tysiąc słów 🙂
Na terenie parku spędziliśmy cały dzień, do jego zamknięcia o 18:00. Po parku można poruszać się pieszo lub skorzystać (w cenie biletu) z elektrycznej kolejki – te zwłaszcza tuż przed zamknięciem są przepełnione, a prawda jest taka, że wszędzie można spokojnie dojść spacerem (jeśli nie jesteśmy z dziecięcym wózkiem). Po około dwugodzinnym prysznicu wysuszeni ruszyliśmy dalej. Baliśmy się, że może będziemy musieli wybrać jedną trasę, ale okazało się, że udało nam się zrobić oba zaznaczone na mapie szlaki. Pierwszy nazywa się Circuito Interior, jest bardziej zielony i płaski, zdecydowanie lepszy dla rodzin; drugi – Circuito Superior – prowadzi pod górę, jest trochę schodów, tylko jedna winda dla wielu chętnych, ale na końcu trasy możemy zobaczyć, skąd leci woda, która wcześniej nas zmoczyła, doszliśmy bowiem do punktu widokowego na wodospadzie Garganta del Diablo (Gardło diabła).
Ten wodospad zobaczyliśmy również od strony Brazyli kolejnego dnia. Jeśli jednak miałabym coś doradzić, to myślę, że jeśli ktoś chce zwiedzić park w obu państwach, lepiej zacząć od Brazyli (70 reali – ok.70 złotych). Część argentyńska była na tyle ciekawa, różnorodna i przygodowa, że brazylijska trochę rozczarowała, ot taki zielony park. Słynny Park Ptaków (Park Des Aves) można sobie darować, a jak kogoś przerażają latające nisko nad głowami stworzenia, to tym bardziej polecam odpuścić, zwłaszcza że wejście to ok. 46 złotych. Do Brazyli dostaliśmy się taksówką. Jest to najlepsza opcja, bo po podzieleniu kosztów nie był to drogi luksus (ok. 800 ARS, jeśli dobrze pamiętam w dwie strony i z czekaniem taksówkarza), a unikamy kontroli paszportowej całego autobusu i stania w kolejkach. Droga przebiegła sprawnie, musiałam tylko jako jedyna osoba z europejskim paszportem wyjść do celników po stempelek. Ten stempel jest szalenie ważny! Jedziemy tylko w tę i z powrotem, ale jeśli nie upomnimy się o stempel przy wyjeździe, możemy mieć problem, kiedy 90 dni po powrocie, siedząc sobie w pracy w Polsce, dostaniemy pismo, że kończy się nam (albo już się skończył) bezwizowy, „darmowy” pobyt w Brazyli. Ponoć można dostać też pieczątkę już w samym parku, ponieważ wodospady są jednym z Siedmiu Cudów Natury, ale tę opcję przegapiłam i nie wiem, gdzie można się o nią upomnieć.
Kolejnego dnia miałam wracać rano, ale mój lot przesunięto na popołudnie. Pojechałam więc jeszcze do Paragwaju z Ursulą i Jordim, ale taka wyprawa z punktu widzenia turystycznego nie ma żadnego sensu: nie ma nic do zobaczenia, jedzie się długo w najgorszych autobusach, na miejscu jest tłok, bo wszyscy jadą robić zakupy właśnie tam, bo jest bezcłowo, a nie wbiją wam nawet stempelka, bo na granicy jest wolna amerykanka i nikt nikogo nie sprawdza. Ludzie wchodzą, wychodzą, wywożą lodówki, sprzęt grający, torebki Gucciego i nikt tego nie kontroluje.
W związku z przełożonym lotem musiałam na szybko znaleźć nocleg w Buenos, bo nie zdążyłam na ostatni prom – dobrze, że nie kupiłam biletu, bo o ile samoloty są tanie, to już Buquebus do Montevideo wcale taki tani nie jest. Znowu miałam pecha z hotelem, ale perspektywa spotkania z Agustiną następnego dnia i świętowania urodzin w tak wyczekanym i wyśnionym miejscu rekompensowała wszystko!
Możesz również zobaczyć relację na Instagramie, ponieważ wszystkie stories zapisałam w zakładkach. Jeśli masz jakieś pytania odnośnie mojego wyjazdu zostaw je w komentarzu a chętnie odpowiem.