Pierwszym etapem mojej podróży była północno-zachodnia Argentyna. Etap podróży, którego wcześniej nie brałam pod uwagę, okazał się najlepszy i najbardziej zaskakujący. Aczkolwiek wcale nie zapowiadał się tak na początku.
Dzień pierwszy: Miasto Salta
Do hostelu w Salcie dotarłam po 28 godzinach podróży, mając za sobą trzy opóźnione loty. Nazwy hostelu nie wpisuję celowo, bo niestety musiałabym zrobić mu złą reklamę: zimna woda, brudno i ciasno. Nic dziwnego, że kolejnego dnia obudziłam się w średnim humorze i ciężko było mi zebrać myśli, mimo że cały plan miałam wcześniej naszykowany.
Postanowiłam zacząć jednak na spokojnie i zobaczyć najbliższą okolicę czyli Saltę – miasto, do którego dotarłam grubo po północy dzień wcześniej. Miałam wiele szczęścia, bo przyłączyłam się na zwiedzanie do trzech dziewczyn z mojego pokoju, które zrobiły sobie weekendowy wypad z rodzinnego Tucumán. Decyzja, aby zmienić plany i zamiast ruszać na południe zostać w stolicy regionu, okazała się trafiona. Akurat trafiłyśmy na obchody Dni Promocji Miasta z pokazami tańców, konkursami i ulicznymi koncertami. Razem ze Stefi wjechałyśmy też kolejką linową (el teleférico) podziwiać miasto z wysokości, gdzie już czekała reszta ekipy. Mimo że byłam tu niecałą dobę, nie miałam Salty za duże miasto i dopiero z góry przekonałam się, że jest olbrzymie! W parku próbowałam swojej pierwszej yerba mate oraz dulce de leche. Na targu kupiłam sobie prezent – swoją pierwszą mate oraz bombillę – a więc na pewno jeszcze będę pisać o tej pięknej tradycji oraz cudownych właściwościach tego napoju. O ile mój prezent nie był jakoś objętościowo znaczący, to piękne poncho dla taty i julianas z wełny alpaki dla sióstr zajęły pokaźne miejsce w moim bagażu. Kiedy później dokupywałam wino i inne drobne upominki, zastanawiałam się, co będę wyrzucać przed powrotem do Polski albo ile zapłacę za
nadbagaż (a o tym jeszcze napiszę). Polecam wam wybrać się do Argentyny z plecakiem w połowie pustym, bo ceny na północy są bardzo atrakcyjne – nie to co turystyczne Iguazú czy wielkie Buenos.
Kto szykuje się do podróży do Salty pewnie zauważył, między innymi na Trip Advisorze, że główną atrakcją jest Muzeum Archeologiczne (el Museo MAAM), mieszczące się na głównym rynku w sąsiedztwie głównego placu i wielu knajpek. Sama czytałam te recenzje i chociaż archeologia nie jest moją pasją a perspektywa oglądania mumii trochę mnie zniechęcała, postanowiłam zaryzykować, bo cena to jedyne 200 ARS (ok. 20 zł). Rzeczywiście dziecięce mumie okazały się główną atrakcją muzeum, a co za tym idzie moja wizyta tam nie była zbyt długa. Osoby zainteresowane tematyką muszą mieć świadomość, że w lipcu nie ma wizyt z przewodnikiem – tak przynajmniej było w tym roku.
Dzień drugi: Cafayate i słynne quebradas
Moi towarzysze podróży musieli wracać do swoich domów, wyruszyłam więc samotnie do Cafayate znanego z produkcji win, położonego 190 kilometów na południe od Salty. Niemała odległość, ale trasa drogą 68 okazała się atrakcją samą w sobie ze względu na świetne widoki oraz formacje skalne (tzw. quebradas), których liczba zwiększała się, im bardziej zbliżałam się do celu. Z racji tego, że nie byłam jedyną turystką (aczkolwiek jedyną z Europy), kierowca chętnie zatrzymywał się chwilowo na prośbę pasażerów na szybkie zdjęcia. W ten sposób podróż wydłużyła się do trzech godzin, ale myślę, że gdybym wybrała opcję wypożyczenia samochodu, również zdecydowałabym się na te same postoje, a jechać do winnic i nie brać udziału w degustacji to jednak wielka strata!
W Cafayate wszystko kręci się wokół małego rynku i chociaż miasto jest na tyle małe, że nie ma możliwości się zgubić, to co bardziej roztargnionych turystów mieszkańcy wyposażają w mapki zaraz po wyjściu z autokaru. Jeśli ktoś zdecyduje się zatrzymać w Cafayate dłużej, to te same osoby chętnie polecą swój hotelik i/lub restaurację. Od terminalu autobusowego idzie się ok. 7- 10 minut na ryneczek, a tam najważniejsze to odnaleźć interesującą nas winnicę. Jest ich kilka a najbardziej znane to: Dos Hermanos, El Tránsito i Nanni. Ja zdecydowałam się na tę ostatnią, a decyzję podjęłam po przekroczeniu bramy i znalezieniu się na pięknym kamiennym patio z salą degustacyjną po lewej i galerią maszyn do butelkowania i etykietowania win po prawej. Początki tej winnicy datuje się na 1897r. i to już czwarte pokolenie jak pozostaje ona w rękach rodziny jej założyciela. Winorośle rosną na wysokości 2 tysięcy metrów nad poziomem morza, zaledwie 10 km od miejsca, gdzie się znalazłam. To właśnie wysokość – a co za tym idzie silny wiatr i dużo słońca – chronią plantacje od szkodników. W tej chwili winnice te mogą się jeszcze pochwalić tytułem najwyżej położonych, aczkolwiek nasz przewodnik powiedział, że Tajwan próbuje skraść ten tytuł Argentynie. Wina z Nanni są w 100% organiczne (ale nie z tego rodzaju, gdzie etykieta mówi, że są, a poniżej czytamy wypisane drobnym drukiem siarczyny), a produkowane rodzaje to torrontés, malbec, cabernet, sauvignon i tannat. Przewodnik zaprasza nas dalej, gdzie widzimy różne beczki, tanki. Podchodzimy blisko, aby zajrzeć do środka. Alberto opowiada, ile leżakuje każde z win, a także jak uzyskać doskonałą przejrzystość. Myślę, że jest to temat na oddzielny wpis, a ja oczarowana opowieściami kupuję dwie butelki, tym samym decydując się na bagaż rejestrowany w samolocie.
Praktyczne informacje:
Za wina bez problemu zapłaciłam kartą, jednak w restauracji czy sklepie z pamiątkami trzeba płacić gotówką. Warto też planując przyjazd, brać pod uwagę przerwę obiadową ok 13:30/14:00. Winnice czynne są w niedzielę, ale uwaga na okrojony rozkład jazdy autobusów: z Salty do Cafayate jeżdżą często, ale w weekend jest tylko jeden około 6:00 rano, a kolejny dopiero o 10:30. Bilet powrotny najlepiej kupić od razu w Salcie (gdzie można zapłacić kartą) a cena w dwie strony to 800 ARS (ok 80 zł, linia Flechabus). Aktualne informacje o kursach między popularnymi miastami można znaleźć na stronie busbud, aczkolwiek przy wyprawach do małych wiosek najlepiej konsultować rozkłady na terminalu autobusowym. W zaplanowaniu wypraw po regionie Salta i Jujuy mogą pomóc Ci mapy: drogi 68 z zaznaczonymi quebradas, południowej części regionu z odległościami w kilometrach i godzinach oraz dość dokładna mapa całego regionu Salta.
Dzień trzeci: Salinas Grandes, Purmamarca
O ile podróż do konkretnych miast czy punktów turystycznych nie jest problemem, o tyle na wyprawę do Salinas Grandes zdecydowałam się jednak wybrać z zorganizowaną grupą, a powody były dwa. Pierwsze primo: naprawdę ciężko było mi dowiedzieć się wcześniej czegoś o autobusach z Purmamarki do Salinas , bo wszystkie opcje, na jakie trafiałam, to właśnie wycieczki zorganizowane małymi busami ze względu na trudne drogi. Drugie primo: nasłuchałam się opowieści, jak to ze względu na wysokość pojawiają się zawroty głowy związane ze zmianą ciśnienia i trochę bałam się, że znając swoje problemy z uszami, mnie również coś dopadnie. Lepiej nie być wtedy samej, myślałam. Dlatego dzień wcześniej zapytałam w recepcji, czy współpracują z jakąś firmą, a kiedy usłyszałam cenę, zdecydowałam się od razu. Szukałam wielu opcji jeszcze z Polski, ale ceny zaczynały się od 300 zł (Salinas, Purmamarca, Humahuaca) i sięgały aż do 700 zł (wcześniej wymienione + Tilcara)! Zjadłam szybkie śniadanie, spakowałam plecak na dłuższą wyprawę (bo nie zamierzałam wracać na noc do mojego hostelu), a kierowca (oczywiście spóźniony) pojawił się po siódmej rano. Nie było
trudno znaleźć jakiejś opcji na dzień wcześniej, bo większość takich firm zbiera ludzi z różnych hotelów czy hosteli i gdy busik jest już pełny, potwierdzają wyjazd. Ruszamy więc i my, a po drodze zatrzymujemy się w Rosario de Lerma i San Antonio de los Cobres, gdzie możemy zobaczyć stacje kolejowe i stare składy słynnego pociągu Tren de las Nubes. Nasz przewodnik jest jednocześnie naszym kierowcą i zdaje się menedżerem. W drodze opowiada przez mikofon wiele ciekawostek, wplatając dużo (za dużo?) historii ze swojego życia. Dojeżdżamy do Salinas z dodatkowymi postojami, kiedy to dwie osoby nie czują się najlepiej i muszą złapać trochę świeżego powietrza na poboczu. Twierdzą, że słabo im przez ciśnienie, ale ja nie jestem pewna, czy nie bardziej dokuczliwe są wyboje na trasie: cały busik podskakuje, kiedy zjeżdżamy z drogi 51 na drogę, która na mapie nazywa się 1V40. Sama się zaczynam denerwować, bo skoro Argentyńczykom słabo, to pewnie i ja odczuję jakieś zmiany ale, o dziwo, dojeżdżam zdrowa i zadowolona. Pełna energii biegam po pustyni solnej, rozstawiając selfie sticka (opcja ze statywem, polecam samotnym podróżnikom) w poszukiwaniu idealnych zdjęć. Kolejnym mitem, po tym z paskudnym samopoczuciem, okazało się „olbrzymie słońce, oślepiająca biel”. Być może sytuacja zmienia się w zimie, ale w lipcu nie ma się absolutnie o co martwić. Krem od słońca okazał się zresztą podczas całej podróży zbędny, a zwykłe okulary przeciwsłoneczne firmy krzak dały radę.
Nasza wyprawa kończy się ok. 15:00 w Purmamarce. Mamy chwilę wolnego na oglądanie miasta, które nawet po weekendzie jest pełne turystów, po czym moja grupa wraca do Salty. Ja już wcześniej wiedziałam, że chce jechać dalej na północ, a więc powrót byłby absolutną stratą czasu, a do mojego hostelu jakoś nie było mi prędko. Siadam więc w pierwszej knajpce, którą znajduję, gdzie „hay wifi”. W barze Bramasole próbuję wreszcie słynnej milanesa i odpalam przeglądarkę, aby znależć sobie nocleg na noc. Niestety, wszyscy ludzie na ulicach najwyraźniej zarezerwowali nocleg właśnie w Purmamarce , bo nie było absolutnie nic wolnego. Po drodze pytałam nawet w kilku hostelach, ale za każdym razem słyszałam, że nie mają miejsc. Decyduję się rezerwować spanie w Tilcara, idę na terminal, ale okazuje się, że sprzedaż zaczyna się na dwadzieścia minut przed odjazdem autobusu. Wracam więc do „centrum”, a po bilety zjawiam się czterdzieści minut później. Kiedy dojeżdżam do Tilcary ok. 19:00, jest już ciemno i zrobiło się zimno. Na szczęście hotelik last minute okazał się strzałem w dziesiątkę i przykro mi nawet, że spędzę tu tylko jedną noc.
Dzień czwarty: Tilcara, Humahuaca, Iruya.
Ten dzień podróży mogłabym nazwać „dzień autokar”, bo mam wrażenie, że baardzo dużo czasu spędziłam, siedząc i oglądając świat zza szyby. Został mi tylko jeden dzień w tej części Argentyny, następnego dnia miałam już samolot do Iguazú. Miałam nadzieję, że uda mi się zobaczyć wszystko co miałam w planach, ale niestety rozkład jazdy autobusów nie był mi łaskawy. Musiałam więc dokonać trudnych wyborów i ustalić, które miasteczka będą moim priorytetem. A priotytetem była Iruya – malownicze, dzikie miasto ukryte w górach. To ostatnie oznaczało piękne widoki, ale również długą i trudną trasę. O tym jak trudną przekonałam się już na miejscu, kiedy okazało się, że busik, który jechał przed nami, wpadł w przepaść. W środku były tylko trzy osoby, miejscowi, których spytałam czy pasażerowie są cali, powiedzieli, że dziewczyna ma złamaną nogę, co uważam za absolutny cud. Wracałam z Iruya już z trochę nietęgą
miną. Jednak samo miasteczko zachwyca! Swoją prostotą, kolorami gór, lokalną społecznością i ciszą. Jest to wciąż mało popularny kierunek i cieszę się, że dotarłam tu zanim to miejsce przekształci się w bazę turytyczną. Weszłam na niewielką górę, która okazała się doskonałym punktem widokowym, i ponownie rozstawiłam statyw, aby towarzyszyć na zdjęciach pięknym górom.
Humahuaca jest już popularniejszym kierunkiem – to tam udałam się w następnej kolejności. Tu również znalazłam boczną drogę; wspięłam się po kamiennych schodach, aby mieć dobry widok. Miasteczko było pełne ludzi i kolorowych straganów, jest tu również lokalne muzeum oraz kościół. Można powiedzieć, ot, kolejne miasteczko, jednak w porównaniu z Purmamarką wydało mi się czystsze i bardziej zadbane – mniej było tu unoszącego się w powietrzu piachu.
Miałam jeszcze nadzieję na odwiedzenie stolicy regionu Jujuy – San Salvador de Jujuy – ale wyruszyłam z Humahuaki o 18:30 i na dworzec zajechałam tuż przed 20:00. Terminal Nuevo jest oddalony od centrum, w okolicy są tylko drogi. Dojechałam i skierowałam się do kasy kupić bilet, którego zakupu nie ryzykowałam wcześniej, przekonana, że skoro spóźnienia są tutaj normą, mogę nie zdążyć. W dodatku bilety w kasie innego terminalu niż tego, z którego
się odjeżdża, można kupić tylko z firmy Flechabus. To znaczy, że będąc w Humahuaca, mogłam kupić bilet na trasie Jujuy-Salta tylko od tej firmy. Niestety, nie zaryzykowałam i mimo że Pani zapewniała, że biletów będzie sporo, to Pan oświadczył na 10 minut przed odjazdem, że biletów jednak nie ma. Opowiedziałam długą historię, jak to muszę jechać, bo rano mam samolot, że mogę jechać na stojąco (znowu: w lokalnych busikach, które wyglądają jakby miały stanąć po drodze, nie było to problemem), ale Pan nie dał się przekonać. Stwierdziłam, że muszę pogadać z kierowcą. Ten przyszedł ze mną do kasy i zaczęłam historię na nowo, a kierowca postanowił, że mnie zabierze, powiedział kasjerowi, aby wystawił boleto optativo (nie jestem pewna, czy tak go nazwał, bo już skakałam z radości). Jechałam do Salty obok
kierowcy, który wypytywał o Polskę, a kiedy zobaczył, że w pierwszej klasie (tak, autobus Flechabus ma klasy: na dole pierwsza z rozkładanymi fotelami, a na górze zwykłe siedzenia) zwolniło się miejsce, zaniósł mi plecak i powiedział, że skoro nikt już nie wsiądzie, to będzie mi tu wygodniej. Bardzo zadowolona, że udało mi się wrócić, pojechałam do hostelu. Kiedy okazało się, że nie ma już chrapiącej Pani, szybko zasnęłam jeszcze bardziej szczęśliwa.
Możesz również zobaczyć relację na Instagramie, ponieważ wszystkie stories zapisałam w zakładkach. Jeśli masz jakieś pytania odnośnie mojego wyjazdu zostaw je w komentarzu a chętnie odpowiem. A Tobie które z odwiedzonych przeze mnie miejsc spodobało się najbardziej?